Kiedyś pracowałam z grupką dzieci w wieku szkolnym i ich instruktorem. Grupka spotykała się w wiejskiej świetlicy i na swoim koncie miała dopiero pierwsze teatralne występy. Dzieciaki miały wspaniałego instruktora, który bawił się razem z nimi i wymyślał im różne teatralne zadania do wykonania. Rzucał hasło, a dzieci improwizując – tworzyły jakąś krótką opowieść. Przyglądałam się temu z boku i pomyślałam, że bardzo fajnie się na to patrzy – tworzy się jakaś historia, a dzieciaki wspaniale i kreatywnie się bawią. Zaproponowałam, by rozwinęli te etiudy i stworzyli z nich spektakl, ale instruktor powiedział, że to są tylko takie ćwiczenia, takie zabawy teatralne – PRZED właściwą próbą. Tworzenia własnego scenariusza trochę się obawiał. Zdradził jednak, że ma pragnienie zrobić spektakl inspirowany Japonią i że zagłębi się w tekstach – może znajdzie coś ciekawego. Mieliśmy się spotkać za kilka tygodni. Wciąż w myślach wracałam do tych dzieci i widziałam ich oczy pełne pasji, rozgorączkowane, odgrywające dalszą część opowieści. Zaczęłam widzieć też inne obrazy – duże formy origami i białe stroje, jakby z pogniecionego papieru, cienie, które nagle, w jednej chwili stwarzały światy i wplatały magiczny świat w ten rzeczywisty. Zdecydowałam, że spróbuję jeszcze raz ich przekonać, by jednak napisali swoją historię, a ja im pomogę i razem podczas warsztatów wyczarujemy cały ten magiczny świat.

Stanęłam pod oknem wiejskiej świetlicy – zza szyby dobiegały dźwięki wschodniej muzyki, a dzieci chyba udawały wojowników lub samurajów. Patrzyłam jeszcze przez chwilkę, jak wspaniale się bawią i weszłam. Instruktor pierwszy powiedział:

– Zdecydowaliśmy się!

No tak – pomyślałam – żeby tylko ramy tekstu, jaki wybrali nie zabiły w nich tej lekkości i zabawy, ale on dodał zaraz

– Będziemy pisać swój autorski scenariusz!

– A to super – to ja Wam pomogę – mam kilka pomysłów na warsztaty!

Zaczęliśmy mówić jeden przez drugiego – każdy – ten malutki i ten dorosły miał swoje pomysły, na policzki wyszły rumieńce, w oczach zapaliły się wesołe iskierki, no i co chwilę wybuchał śmiech.

Nie – nie było łatwo – ale było bardzo ciekawie i kreatywnie. Podjęli kilka ważnych decyzji – spektakl chcieli zrealizować w konwencji snu – by jawa przeplatała się w nim z elementami wschodnich baśni. Podpowiedziałam im, jak w prosty sposób wykonać scenografię, która odda klimat, ale nie zdominuje opowieści. Wszystko miało tonąć w bieli – białe ekrany, jak z pogniecionego pergaminu, z tej samej materii stroje i przeskalowane elementy origami. Biel miały przełamywać nagle pojawiające się kontrasty cieni, gdyż magiczny świat miał pojawiać się na ekranach właśnie, po czym przenikać do świata rzeczywistego. Wszystko to miało odbywać się bez słowa – tylko na muzyce, by ta niosła kolejne zdarzenia.

Podczas warsztatów było dużo zabawy – wygniatanie tkaniny na ekrany do teatru cieni i pierwsze przymiarki do zabaw ze światłem. Euforia! Jak to super wygląda! A to dopiero początek! Potem tworzenie strojów zainspirowanych kimonem i dużych elementów origami ze sztywnej tkaniny! Dałam z siebie co mogłam – inspirowałam, pokazałam jak zrobić cienie od strony technicznej, zwróciłam uwagę na istotne detale – resztę grupa zrobiła sama. To było bardzo trudne i odpowiedzialne zadanie, ale wierzyłam, że dadzą radę je zrealizować. Nie uczestniczyłam w dalszych próbach – by za dużo nie ingerować w ich dzieło. W dniu prezentacji czekałam podekscytowana na spektakl.

Kurtyna poszła w górę, do moich uszu dotarł delikatny dźwięk i zobaczyłam małego chłopczyka w piżamce, stojącego na pustej scenie na tle białych wielkich ścian. Potem światło przygasło i chłopiec zasnął. Nagle rozświetliły się ekrany, muzyka przybrała na sile i pojawiły się pierwsze cienie. Rozpoczął się najpiękniejszy teatr o jakim mogłam marzyć. Od tej chwili w nieprzemijającym zachwycie patrzyłam na to, co odgrywało się na scenie – cienie zagęszczały się, postaci wychodziły zza ekranów i odgrywały kolejne etiudy rodem z Japonii – była ceremonia picia herbaty, pojawiły się lecące żurawie i surowi wojownicy – chłopczyk bawił się z nimi w swoim śnie, bał się strasznego smoka, zaprzyjaźnił się z dziewczynką w kimonie… Wszystko pięknie podkreślała muzyka, która najpierw była delikatna, a potem dynamiczna, raz usypiająca, a później wesoła. Mali aktorzy byli w swoim żywiole – widać było, że wiedzą kim są, gdzie są i co chcą przekazać. Bardzo przejęci realizowali swój własny teatr.

Owacjom nie było końca – były łzy radości i niedowierzanie – że to tak silnie na wszystkich zadziałało. To była moc! I oni to zrobili! Ogarnęło mnie ogromne wzruszenie, bo wszystko było jak w moich snach – nie – było sto razy lepiej! Oddałam odrobinę mojej wrażliwości w najlepsze ręce.

Dodaj komentarz